Cykl postów, w którym przedstawiam Wam subiektywne oceny obejrzanych filmów. W skrócie: polecam bądź odradzam obejrzenie danego filmu i z chęcią wysłucham Waszych propozycji :)
Zanim przystąpię do tekstu właściwego, ogłoszenia parafialne: w końcu postanowiłam uporządkować sprawy blogowe. Cykliczne posty będą przypisane odpowiednim dniom tygodnia:
- poniedziałki należą do Prasówki/ Przeglądu Prasowego;
- we wtorki należy się spodziewać cyklu Co piszczy w internecie zawierającego najciekawsze linki/filmiki etc., które chcę Wam pokazać oraz recenzje książkowe/płytowe;
- środy są serialowe (nowy cykl, już od następnego tygodnia!);
- czwartek to Playlista z moimi muzycznymi odkryciami i zapętlaniami ostatniego tygodnia;
- piątki to Przegląd Filmowy;
- sobota i niedziela: Wystąpienia Gościnne i Rozmówki Międzystrefowe (nadal można się zgłaszać pod adresem maila: mia.89@wp.pl)
Blog przechodzi wiosenną rewolucję, co za tym idzie, ja również. Uczę się systematyczności. I próbuję ogarnąć swoje życie troszeczkę bardziej niż zwykle :)
Wracając jednak do notki i przeglądu filmowego... To będzie pełen różności spis filmowy, chociaż wszystkie można podczepić pod kategorię obyczajową. Niemniej każdy z nich niesie ze sobą dużą dawkę emocji...
>>> Amelia Earhart, reż. Mira Nair (2009);
Któż z nas nie słyszał o tej odważnej kobiecie, będącej w stanie poświęcić wiele, by spełnić swoje marzenie o lataniu? Biograficzny film, który oprócz ciekawej historii, do naszego życia nie wniesie zbyt wiele. Wydaje mi się, że twórcy minęli się trochę z celem, bo zamiast pouczającej, wzruszającej i motywującej do działania opowieści, dostaliśmy po prostu zwyczajny film o niezwyczajnej osobowości. Za brakło mi w tym filmie osobowości aktorskiej, która tchnęłaby w ten słaby scenariuszowo obraz, odrobinę głębi. Hilary Swank, grająca tytułową Amelię, miała swoje lepsze role, ciekawsze, pełniejsze ekspresji. W tym była po prostu dobra. Wydaje się, że postać Earthart zasługuje na coś więcej, w końcu była pierwszą kobietą, która samotnie przeleciała Atlantyk, a o której słuch zaginął podczas powrotu z ostatniego lotu. Dobry kadrowo film, piękna muzyka, ale... brakło czegoś ważnego, czegoś, co stworzyłoby spójny obraz. Szkoda.
>>> My Fair Lady, reż. George Cukor (1964);
Musical oparty na sztuce "Pigmalion" z przecudną Audrey Hepburn. Fabuła w skrócie: profesor fonetyki Henry Higgins przyjmuje zakład, którego celem jest nauka wymowy (i ogólnego zachowania należytego damie) ulicznej kwiaciarki, Elizy Doolittle. Czy mu się udało, musicie się przekonać sami (czytając, bądź oglądając), ja chciałabym się skupić na samym filmie. Ileż potrzeba aktorskiego talentu i autentyczności by zagrać tak dobrze - ileż trzeba śmiałości, by przeistoczyć się w całkowicie inną osobę, mówiącą inaczej, inaczej odczuwającą i ukazującą emocje. Audrey Hepburn w tej roli zaskoczyła mnie całkowicie swoim kunsztem aktorskim. Urzekła mnie, rozbawiła i przypomniała te czasy, kiedy w kinie naprawdę liczył się aktor a nie efekty specjalne. Jest to dopieszczony film w każdym szczególe, doskonałe aranżacje, kostiumy, charyzmatyczni aktorzy, ciekawe piosenki... Jest to jeden z tych filmów, który zasłużył na miano klasyki i na zawsze zapisał się w kanonie światowego kina jako jeden z najlepszych musicali jakie kiedykolwiek powstały. Godny polecenia dla wszystkich.
>>> Blue Jasmine, reż. Woody Allen (2013);
Nie jestem wielką miłośniczką filmowej prozy Allena, czasem jednak lubię podejrzeć tego reżysera, wejść w świat, który wykreował. Czasem wychodzę z niego z lekkim poczuciem rozczarowania, coraz częściej jednak zachwycam się uchwyconą historią i konstrukcją fabuły. Tym razem nie mogło być inaczej. Tytułowa Jasmine, zjawia się w domu swojej siostry Ginger prosząc o pomoc. Siostra, pomimo żalu, którym darzy Jasmine, przyjmuje ją pod swój dach i pomaga w trudnej sytuacji. Nasza bohaterka przechodzi załamanie nerwowe, którego przyczynę oraz skalę poznajemy w miarę upływu minut. Przyznam się szczerze, że odtwórczyni głównej roli - Cate Blanchett - nie jest aktorką, którą darzę jakąś szczególną sympatią. Przynajmniej nie darzyłam, bowiem ten film zmienił niemalże wszystko. Odkryłam, że Cate ma niesamowity dar przekonywania; że rola, którą przydzielił jej Allen, doskonale zgrała się z jej osobowością, dodając autentyzmu. Zaskoczyła mnie. Rozświetliła ten film. I naprawdę cieszę się, że została nagrodzona Oscarem za tę rolę.
>>> Sierpień w hrabstwie Osage, reż. John Wells (2013);
Zanim zdecydowałam się obejrzeć ten film, wiele słyszałam o gorzkim wydźwięku filmu. Mimo to, gdzieś w sobie miałam nadzieję na pełną rodzinnego ciepła, matczynej i siostrzanej miłości historię. Myliłam się. Jest to historia wypełniona przez kłamstwa, codzienną walkę z chorobą i nałogiem, z przeciwnościami losu (zdradą męża, ze złymi wyborami, czy kłodami rzucanymi pod stopy). Sądziłam, że ten film wniesie trochę magii w moje życie - nie wniósł. Jest zbyt prawdziwy. Pokazuje życie z zastraszającą szczerością i realizmem. Konflikty rodzinne, niezrozumienie... Uderzył mnie w twarz i pozostawił dziwny, metaliczny posmak w ustach. Skończył się nagle, pozostawiając niedosyt. Ciężko mi właściwie ocenić ten obraz: jest po prostu inny. Burzy kanon, schemat powieści obyczajowej. Zachwyca grą aktorską (fenomenalna Meryl Streep czy Julia Roberts), zachwyca muzyką, zachwyca konstrukcją, zachwyca niemalże wszystkim, dostarczając przy okazji nieznośnego poczucia, że życie bywa przewrotne, wypełnione fałszem i maskami.
>>> Nimfomanka - część I i Nimfomanka - część II, reż. Lars von Trier (2013);
Do Larsa von Tiera mam wielką słabość i każdy jego nowy obraz z miejsca obdarzam kredytem zaufania. O Nimfomance w internecie, prasie i wszelkich mediach, na długo przed premierą, zaczęły krążyć informacje i plotki, budziła już wtedy emocje i kontrowersje. Niektórzy sądzą, że Lars przeszedł samego siebie szokując ludzi tym obrazem... i muszę przyznać, że coś w tym stwierdzeniu jest.
Historia w tym filmie jest prosta, a jednocześnie niesamowicie złożona. Seligman znajduje pobitą i nieprzytomną Joe w drodze do domu, kobieta niechętnie przyjmuje jego pomoc. Rozmawiają w mieszkaniu mężczyzny, dzieląc się swoją historią Joe, obnaża koszmar 'nałogu' trawiącego ciało i duszę.
Nimfomania znana jest od wieków, ludzie często postrzegają ją poprzez pryzmat "puszczania się", nie zastanawiając się właściwie czym ona jest. Jest chorobą, która uzależnia ciało i duszę. Film ten w znacznym stopniu pokazuje właśnie motorykę zachowań (na ile są prawdziwe, nie mi oceniać - dają jednak pewien obraz choroby), Joe analizuje swoje życie od dzieciństwa, szczegół po szczególe opisuje odkrywanie swojej kobiecości, dzieciństwo w domu, gdzie matka była surową damą, a ojciec najlepszym przyjacielem. Oglądając Nimfomankę miałam wrażenie, że uczestniczę w dziwnej psychoanalizie. Wszystkie obrazy układają się w logiczną całość, okraszoną odważnymi, wyuzdanymi scenami erotycznymi (niektórzy mogą uznać je nawet za pornograficzne), melancholijną opowieścią i doskonałą grą aktorską. Wielu nie zrozumie tego filmu, obawiam się, że ja również do końca go nie zrozumiałam. Oceniłam wywołane nim emocje, kombinację zdziwienia (z uwagi na śmiałość scen i aktorską szczerość), smutku ( ze względu na cierpienie, którego doświadcza Joe), nostalgii (poruszające kadry, poruszająca muzyka i przemyślenia Joe i Seligmana). Wiele już napisano o tych filmach i wiele jeszcze zostanie napisane... jedno jest pewne: nie da się ich łatwo zapomnieć.
Poprzednie posty:
Widziałam tylko pierwszą część Nimfomanki i strasznie się na niej wynudziłam :/ A wcześniejsze filmy tego reżysera mnie zawsze pochłaniały. Nie tym razem. Nie powiedziałabym żeby to był film erotyczny, to przede wszystkim dramat. A erotyzm był nasączony smutkiem.
OdpowiedzUsuńJa się wynudziłam troszkę na drugiej części... nie wiem czemu ten film, a właściwie pierwsza część mnie tak poruszyła. I masz rację, erotyzm był przesączony smutkiem... :c
UsuńMy Fair Lady to klasyk, do niego nie powinno się przekonywać ludzi. To trzeba zobaczyć.
OdpowiedzUsuńZaś Blue Jasmine to zdecydowanie jeden z lepszych i "poważniejszych" filmów Allena z ostatnich lat.
----małe spoilery----
Nie tak prześmiewczy, i miejscami "rubaszny" jak poprzednie. To kawał solidnego filmu, "o czymś". Zaś Cate Blanchet tutaj, to mistrzostwo świata. Genialnie zagrała na początku osobę w której rozwija się schizofrenia (bi tak to trzeba nazwać). Na początku daleko od nas, troszkę się oszukując, później zatracając się w ponownym szaleństwie (nadzieja na kolejny związek), by koniec końców przejść do finałowej sceny na ławce. Jakże smutnej i prawdziwej zarazem.
Dokładnie tak samo uważam :) Paradoksalnie ten film dodał mi energii i motywacji życiowej do zmian :) Bardzo mądry obraz, dojrzały nawet bym rzekła :)
Usuń