2013-12-02

SOILWORK, support: Keep Of Kalessin @Alibi

Jestem koncertowym zwierzakiem, starającym się dostarczać swojej duszy koncertowego pokarmu regularnie. Ostatni koncertowy zastój wreszcie został przerwany. Mija tydzień od tego koncertu, a nadal czuję wibrujące we mnie dźwięki. Pozostałość po emocjach, które ciężko opisać osobom, które nigdy czegoś podobnego nie doznały.

To był jakiś pechowy dzień, wszystko szło nie tak, na miejsce koncertu pędziłam niemalże spóźniona, wszystko szło jakoś dziwnie, nie po mojej myśli. Mroźny listopadowy zmierzch, godzina dziewiętnasta, światła miasta gdzieś poza mną. Wchodząc do klubu, oddając płaszcz, odcięłam się od codzienności. Ujrzałam kilka znajomych twarzy, "tylko z widzenia", koncertowych współbraci. Soulmates chciałoby się rzec nawet. Zdecydowana przewaga mężczyzn. Czułam się, chyba pierwszy raz w życiu jak "rodzynek", zabawne uczucie.

Kilka słów o Keep Of Kalessin.

Przyznaję się bez bicia, tego zespołu nawet nie ruszyłam, choć na dysku, dyskretnie kurzy się jedna z ich płyt (bodajże ostatnia). Stanęłam nieopodal sceny, spora grupka fanów w zespołowych koszulka szalała pod sceną, a ja powoli zaczęłam poddawać się rytmowi. Nie przypadli mi do gustu jednak, tak jak bym chciała. Mogę posłuchać, ale miłości nie wróżę. Młode chłopaki, długowłose, energetyczne. Dobra rozgrzewka przed główną gwiazdą. Godzinka dobrego gigu, pozytywnej energii i ciekawych aranżacji gitarowych (to trzeba im przyznać).

Przykładowe piosenki zespołu:




Weapon of Vanity.

Bardzo szybko i prężnie rozstawiono sprzęt i bodajże, pół godziny później na scenę wyszedł Soilwork. Zespół ten, tak naprawdę zdobył w pełni moje serduszko za sprawą ostatniej płyty The Living Infinite. To jedna z tych płyt, którą kochasz od pierwszych dźwięków, do końca, na zawsze.

Już naprawdę dawno nie czułam takiej energii koncertowej w jakimkolwiek klubie. Przesympatyczny zespół kochający to, co robi, widownia poddająca się muzyce i sugestii wokalisty, charyzmatycznego Bjorna. Energia zespołu zarażała ludzi, doskonała setlista... Ogromna radość i uśmiech nie schodzący z twarzy. Śpiew cisnący się na usta i szaleńcze pląsy. Idealna jakość dźwięku instrumentów, ciężej jednak było z odsłuchem dla wokalu, co rusz ginął zagłuszany przez instrumenty (zwłaszcza przy partiach "czystych") i to był chyba jedyny minus tego koncertu. No i to, że zabrakło mojej ukochanej piosenki z ostatniej płyty:



Czasami ciężko jest pisać o najpiękniejszych przeżyciach czy wydarzeniach, które naprawdę mają na nas kolosalny wpływ, a koncerty, w moim odczuciu do nich właśnie należą. Jestem amatorką koncertową, to jedna z niewielu koncertowych relacji na moim blogu. Z czystej sympatii i chęci zatrzymania wspomnień. Mam nadzieję, że wrócą szybko do Polski...

Na koniec kilka zdjęć wygrzebanych w internetach, by zobrazować żywiołowość, pasję i genialną zabawę:

źródło
źródło
źródło
źródło
Zdjęcia autorstwa Krzysztofa Zatyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Follow